Kiedy szykowaliśmy się do wyjazdu, często padały pytania – dlaczego tam jedziecie?
To samo pytanie słyszą też wolontariusze – dlaczego tam jedziecie? Dlaczego pomagacie?
Zbierając materiał mieliśmy w głowie te pytania – szukaliśmy więc odpowiedzi – ile paczek wydano? Ile osób tam mieszka? Ile dzieci ewakuowano? Ile kilometrów, ile godzin… Liczby towarzyszyły nam na każdym kroku. I każdy kolejny krok weryfikował je. Pokazywał jak bardzo nie mają znaczenia.
Po ponad 20 godzinach jazdy samochodem jesteśmy w Zaporożu. Skołowani, musimy szybko odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nikt tu się nie patyczkuje, bilboardy o tym, gdzie ma iść rosyjski okręt wojenny nie są wygwiazdkowane ***. Na ulicach wojsko i blockposty – posterunki na których sprawdza się dokumenty.
Jesteśmy w Zaporożu razem z Urszulą Włodarską – Sęk, Radną z Warszawy – Wilanowa i Arturem Buczyńskim, Zastępcą Burmistrza oraz z wolontariuszami Fundacja Polania, Misja Poślij Mnie, Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) – będziemy im towarzyszyć w przygotowaniu i wydawaniu paczek. Żeby mieć co wydawać, trzeba najpierw załadować busy.
Magazyn to zupełnie niepozorne miejsce w środku miasta. Całkiem sprawnie, ze środka piwnicy, wynoszone są kolejne paczki. Kiedy zaglądamy do toreb, trochę nas ogarnia zwątpienie. To o to??? To dla butelki oleju, konserw, makaronu ludzie ryzykują życie… To jest najbardziej podstawowa lista zakupów…
Schodzimy na dół… Wszystko tu jest poukładane, posegregowane i panuje porządek. Buty, ubrania, wózki, kule, artykuły higieniczne, konserwy, kasza… wolontariuszami w magazynie są między innymi Likwidatorzy z Czarnobyla.
Samochody zapakowane po dach, jakimś cudem zmieszczono w nich prawie 700 paczek. Gdy docieramy na miejsce, po błotnistych, dziurawych, pełnych kolein drogach i widzimy ludzi, którzy na nas czekają, dociera też do nas brutalna prawda. Te 700 paczek, to jest nic, a ich podstawowa zawartość, to mimo wszystko tak wiele… To w tym momencie liczby przestają już mieć znaczenie. Nie ma różnicy czy zawieziemy jedzenie do 3 czy do 300 osób, nie ma już znaczenia czy będziemy jechać godzinę czy trzy. Żadna z tych liczb nie wpływa na sensowność tych działań, bo każda akcja, która w efekcie pozwoli przeżyć choć jednej z tych osób, ma sens.
W tych wsiach pozostali ludzie starsi, kobiety z dziećmi, osoby nieprzystosowane społecznie, chorzy… ci którzy sami sobie nie poradzą, ci którzy często i przed wojną sobie nie radzili i potrzebowali wsparcia.
Wydawki, muszą być sprawnie i jasno zorganizowane, nie ma tu miejsca na oszustwa, są spisy ulic, rodzin… za to jest chwila na rozmowę.
W czasie jednej z wydawek poznajemy Anię, ma 7 lat, to ta dziewczynka z różową lalką. Ania w tym roku poszła do szkoły, ale nie była tam ani razu. Uczy się zdalnie, jej szkoła, to ten zbombardowany budynek obok.
Tak to wygląda – miejsca, w których gromadzi się ludność cywilna, to rosyjskie cele, a szkoły są na szczycie tej listy.
W kolejnych dniach będziemy towarzyszyć wolontariuszom właśnie w takich wyprawach. Pod Omelnikiem zostaną rozdane imienne paczki dla dzieci, słodycze – tego w standardowych paczkach nie ma, czasem będziemy mieć ze sobą imienne paczki z lekami.
Poznamy właścicieli ogromnych sadów, którzy stracili rynki zbytu. Kobiety, które na wojnie straciły mężów i synów. To nigdy nie były bogate okolice, piętno Związku Radzieckiego jest tu bardzo mocno odciśnięte, wojna tylko pogłębiła ten stan.
I tak przez kolejne dni jeździmy po drogach, po których nie da się szybko jeździć. W zasadzie są takie momenty, kiedy w ogóle nie da się po nich jechać. Na odkrytym terenie, jako łatwy cel, będziemy przemieszczać się do kolejnych wsi. Ich mieszkańcy nie kryją wzruszenia, te paczki, to po prostu życie, ale nasza obecność i zainteresowanie, to nadzieja. Nadzieja na to, że świat się dowie, że nie zapomni, nie zostawi.




















































